Wstałam, z wrażeniem lewej nogi.
Nie pomyliłam się. Od rana było źle.
Wkurwiała mnie rozmowa z matką.
Zakupy (choć był poniedziałek, to jednak, wtorek jest wolny), fakt, że musiałam iść do piekarni i po wymianę butli do naszego saturatora (chujowo, że przychodzę rano, kobita mówi, że nie ma, że niejaki "Młody" po południu ma, ale o 16 okazuje się, że punkt do 14 tylko...) to mało optymistyczne działanie. Już nastawiłam się bojowo; idea kompotu z borówek (amerykańskich, bo dla mnie borówki to są czerwonymi jagodami w lesie... no co poradzić, wychowałam się między góralami głównie, ale o tym później) nie dawała mi poczucia, że jest ok, ale no dobra - ostatecznie wkroiłam jabłka.
Odczucie mnie nie puszczało.
A ja, nieświadoma, "a być chujowo ma" szłam temu grzecznie na przeciw. Układnie.
A potem było gorzej. W pracy - moja "ulubiena" pracownica, która obraża się na sam fakt, że istnieję. Ma problem z faktem, że jestem sarkastyczna, cyniczna, że kpię i żartuję po angielsku - jej to nie dotyczy, ją to przeraża. Wystarczająco wiele wkurwu, by po prostu, kiedy wychodziła, życzyć jej, by po prostu rzuciła pracą w chuja. Tak, mówię szczerze; jak się jej PIERWSZA praca nie podoba, może sobie poszukać lepszej. Kierowniczka prosiła, bym spasowała z moim "addamsowym poczuciem humoru", i spróbowałam, ale panna dalej miała problem. Nawet, jak powiedziałam, że na zewnątrz jest po prostu mega gorąco - jej reakcja? "No i?". Smutne, że takie persony w ogóle istnieją, bez zainteresowań, bez pragnień.
Co gorsza, uznała, że "ma lepsze zajęcia, niż przeglądanie książek" - choć podobno czyta. Nie, nie czyta. A specyficzna zabawa z przeglądaniem książek w poszukiwaniu co bardziej crindżowych scenek erotycznych zupełnie jej nie bawi - pracuję z jakąś pieprzoną dziewicą konekrowaną! Co gorsza, nie czyta, to i słownictwo ma ubogie, co widać po niej mocno. No i ten głosik... jak rozmawia z nami, jeszcze spoko, ale kiedy ma rozmawiać z klientem, po drugiej stronie kasy - wchodzi na piskliwe tony, jakby jej kto rozgrzany, żelazny pręt pomiędzy pośladki wraził i pokręcił. Nie wygląda to dobrze...
Nie mniej, Książka przetrwała poniedziałek. Wróciłam wkurwiona do domu, warcząc na wszystko i wszystkich, choć się mocno pilnowałam. A jednak.
Nie pamiętam, jak poszłam spać. Tak, dałam sobie w rurę.
Wtorek... wtorek nie powitał mnie kacem. Był na to litościwy, ale za to upał dał mi do wiwatu bardziej, niż mogłabym zakładać. Spuszczone rolety, wentylator, a ja wegetuję w łóżku, jak mój były mąż, zbyt zmęczona, by cokolwiek zrobić, a wyszłam tylko z psiedzkiem na sikundę - w te zabójcze dla mnie 30 stopni. Wystarczyło, co nie zmienia faktu, że nadal nie ogarniam, czemu były mąż przesypiał większość dni i nocy. Tak, były mąż, Marcinek - o nim opowiem też, bo to Piotruś Pan Ustronia. Nie mniej, te upały mnie wykańczają.
Dziś chaos.
I chciałam też dodać, że szambo mi się ulało, bo dla ludzi staram się robić wiele, a ludzie mają to w dupie. Rozważam, czy mieć też w dupie ludzi.
Ale nie wiem.
Wystarczy, że nie mam do ludzi niczego, z szacunkiem na czele. I tolerancją.
Chaos. Chaos myśli, emocji. Wracam do łóżka, płakać. Choć mam wrażenie, że wypłakałam wszystkie łzy.
Książka.